Rozdział I
Przychodziłem do tego teatru każdego dnia, przez trzydzieści lat mojego życia, a teraz wiem, że była to tylko strata czasu.
Wybiegłem stamtąd jak oszalały, nie założywszy nawet kapelusza. Z łatwością rozwaliłbym te drzwi, które każdego dnia otwierały mi drogę do cierpienia.
Tym razem Nestor przesadził, wyzywając mnie przy ludziach, w tej małej, nędznej sali teatralnej w której zawsze chciałem grać. Nie oczekiwałem zapłaty, nawet sam dałbym mu pieniądze, żeby choć raz stanąć przed publicznością, żeby mieć całą jej uwagę i móc mówić. Ludzie przecież płakaliby, śmialiby się i błagali o więcej. Tak bym ich zachwycał, nie udając, nie ucząc się żadnych tekstów na pamięć. Byłbym po prostu tym prawdziwym Arthurem…
Nie czułem na sobie ani jednej kropli, a padało już bardzo mocno. Szedłem na oślep, dławiąc w sobie przekleństwa na temat Nestora, starego głupca, który nigdy nie odważył się wziąć mnie do swojego teatru. Teraz był już niedołężny i słuchał wypocin tych młodych reżyserów, wiedząc, że nie mają one żadnego sensu. Dobrze pamiętam, jak odmawiał mi za każdym razem, gdy pytałem go o możliwość występu. Zawsze rzucał mi denne wymówki, choć rozumiał, jak bardzo łamie mi to serce. Według niego byłem biedny, młody i niedoświadczony, a gdy wszystko to stało się przeszłością, usłyszałem słowa: ,,już za późno, przykro mi”.
Podążałem dróżką, zostawiając za sobą to malutkie miasteczko. Ślizgałem się na mokrych kamieniach, przez co z trudem mogłem biec. Co chwilę słychać było grzmoty, a ja widziałem coraz mniej. Przeskoczyłem przez płot i z pochyloną głową przemierzyłem łąkę. Znałem ten skrót na pamięć, ale jako dorosły człowiek rzadko go używałem. Niebezpiecznie było iść przez las, lecz nie miałem wyboru. Drzewa nieco wygłuszyły burzę, tworząc zieloną bańkę dla moich oszalałych myśli. Zatrzymałem się i spojrzałem w górę, w głowie mi się kręciło i zaczęło brakować mi tchu. Stałem tak pełen rozgoryczenia i wstrętu do całego świata. Nie mogłem już więcej przyjść do tego teatru, siedzieć na tej widowni, słuchać bzdur, jakie wygadują rzekomi aktorzy.
- Mam tego dość! - krzyknąłem z całego gardła, uderzając laską o pień drzewa. Ona jednak nie złamała się, co więcej, jak później zauważyłem, nie pojawiła się na niej ani jedna rysa. Przyjrzałem się jej złotej główce i zacisnąłem dłoń.
Droga przez las była ostatnią prostą prowadzącą pod mój dom. Wielka, stara posiadłość, z licznymi oknami i kolumnami, stała na polanie, otoczona ze wszystkich stron drzewami. Jej brudny biały kolor nie pasował do żadnej z pór roku, więc i teraz, gdy już pomarańczowo-żółte liście, spadały na ziemię, wyglądała obco. Gdyby nie padało, to pewnie wracałbym powoli, zachwycając się ich lotem.
Koło wejścia umieszczone były dwie latarnie, które zapalałem przed wyjściem do miasta, mając na uwadze to, że mogę wrócić już po zmroku.
Nie jestem zbyt dobry w opisywaniu miejsc, które poruszają moje serce. Uważam, że należy zobaczyć je samemu, bo inaczej nie zapadną tak dobrze w pamięć. Mogę zaznaczyć tylko, że ten budynek, w którym przyszło mi mieszkać, jest tak straszny, iż gdybym się w nim nie urodził, to zapewne bałbym się tutaj zaglądać. Dlatego też nie zamykałem drzwi, bo i tak każdy wiedział, że do mnie się po prostu nie przychodzi.
Przemoczony wszedłem do środka, zdjąłem kapelusz oraz płaszcz i usiadłem w fotelu postawionym koło wejścia. Na zewnątrz błyskało coraz bardziej, nie zapalałem więc światła, obserwując jasność, która wpadała do środka przez duże okna. W ręku wciąż trzymałem laskę, którą nosiłem przy sobie odkąd pamiętam. Znalazłem ją kiedyś na strychu, myśląc że to jakaś zabawka, a ojciec nie wyprowadził mnie z błędu. Tak łatwo mogłem ją dzisiaj złamać, niszcząc zarazem moje wieloletnie wspomnienia. Mogłem, ale tak się nie stało. Podobnie uczynił ze mną Nestor, chciał zabić we mnie wszelką nadzieję, lecz ja nie poddałem mu się, nie zrezygnowałem, nie sięgnąłem po nóż, nie zmieniłem celów i nie odszedłem z tego miasta.
- Arthurze, nie sądzisz chyba - powiedziałem do siebie, zafascynowany tą myślą - Przecież, to …
Podekscytowany nagłą myślą wstałem z fotela i wbiegłem po schodach na najwyższe piętro.
Jako dziecko nie mogłem tam wchodzić, najzwyczajniej w świecie było mi to zakazane przez ojca, bez żadnego sensownego wyjaśnienia. Dopiero kilka lat temu, po jego śmierci, odważyłem się wejść tam po raz pierwszy.
- Że też nie pomyślałem o tym wcześniej! - powtarzałem głośno zmierzając do jedynego pokoju, który się tam znajdował. Drzwi były niepozorne, małe z odrapaną białą farbą i zardzewiałą klamką. Jednak kiedy się je otworzyło, ukazywała się ogromna sala, z kilkoma zakurzonymi krzesłami i przedmiotami zakrytymi wielkimi płachtami. Zaglądałem tu kilka razy, ale nie starczyło mi chęci, aby dokładnie się wszystkiemu przyglądnąć, czy choćby trochę posprzątać. Na końcu tego pomieszczenia znajdował się niezbyt wysoki podest, a nad nim coś co uznawałem za zasłony. Odsłonięte było tylko jedno okno, przez które wpadało światło błyskawic. Postanowiłem więc, iż otworzę wszystkie zamknięte okna. Momentalnie zrozumiałem, jaki skarb przede mną chowano. To była sala, taka jak w tym nędznym teatrze, a może i nawet większa. Na jednej ze ścian wisiał czyjś portret, ale nie byłem w stanie obejrzeć go przy tak słabym oświetleniu. Pobiegłem więc po świecę, ostatnią jaką posiadałem, i niosąc ją na lichtarzu przybliżałem się do każdego z przedmiotów.
- Szekspir - uśmiechnąłem się stanąwszy przy obrazie - To ty będziesz mi przewodniczył, prawda?
Rozsunąłem zakurzone zasłony, które od tej pory służyły mi jako kurtyna, zacząłem też zdejmować nakrycia z każdego z przedmiotów, przez co znalazłem kilka dodatkowych krzeseł. Przy małym podeście, czyli scenie, było ukryte coś jeszcze, coś znacznie większego od reszty rzeczy. Pociągnąłem białą płachtę i moim oczom ukazał się fortepian. Za oknem błysnęło nagle, co uznałem za znak. Stanąłem przed tym pięknym instrumentem i opuszkami palców dotknąłem klawiszy. Nietrudno było się domyślić, że dźwięk nie będzie zbyt czysty, ale nie przejmowałem się tym. Zamknąłem oczy i wyobraziłem sobie jak cały ten pokój rozbrzmiewa muzyką, a ludzie biją brawo i rzucają róże, prosząc o bis. Wszystko to było jak najpiękniejsze marzenie, które miałem zamiar spełnić…
Za bardzo pogrążyłem się w rozmyślaniach, ponieważ obudziło mnie dopiero dzienne światło wpadające do pomieszczenia. Zasnąłem siedząc na krzesełku od fortepianu, przez co przez moment po przebudzeniu nie mogłem utrzymać równowagi. Rozejrzałem się po pokoju, który teraz wyglądał znacznie lepiej niż wieczorem. Już tego dnia chciałem zacząć pracę, ale musiałem wybrać się do miasta po potrzebne mi artykuły.
Pamiętam z tamtego ranka niewiele, tak bardzo się spieszyłem, żeby zdążyć zrobić jak najwięcej przed kolejnym zachodem słońca. Znowu biegłem przez las, o mało nie gubiąc kapelusza. Przeskoczyłem także przez płot, żeby nie tracić więcej czasu. Miasteczko powracało do życia.
Dzwon wybił godzinę ósmą, gdy wszedłem do sklepu ze świecami.
- Arthurze miło mi cię widzieć - zaczął gruby sprzedawca Peter - dawno cię nie było, kochaniutki.
- Bo nie chcę, żebyś za dużo zarabiał - odparłem biorąc do ręki kilka czerwonych świec.
Mężczyzna zaśmiał się przeciągle, łapiąc się za wystający brzuch. Grzeczności odpuściłem sobie już za czasów młodzieńczych, gdyż i tak traktowano mnie jak chuligana bez względu na to czy uśmiechałem się szczerze, czy plułem pod nogi.
- Od kiedy ty zapalasz w swoim pałacyku żyrandole? - skomentował Peter widząc mój wybór. - Przecież ci się nie opłaca nawet wchodzić na drabinę. A zresztą to i tak nie masz dla kogo ich świecić.
Uśmiechnąłem się cynicznie i wybierałem dalej, teraz spośród złotych i srebrnych świec.
- O proszę, te droższe sobie upatrzyłeś - zaczął znowu, śmiejąc się jak prosię - już przestałeś być taki skąpy?
- Mylisz mnie cały czas z moim ojcem, ale spokojnie, rozumiem twoje luki w pamięci.
Mężczyzna nadął się i celowo zaczął szperać w jednej ze skrzyń, znajdującej się tuż obok mnie. Robił to w sposób tak bardzo arogancki i niechlujny, że przyprawiło mnie o dreszcze. Nie lubiłem, gdy ktoś specjalnie próbował zwrócić na siebie uwagę. Nie uległem mu jednak i dalej zajmowałem się poszukiwaniem odpowiednich wyrobów woskowych. Co jak co, ale trzeba było przyznać, że Peter znał się na swoim fachu bardziej niż na rozmowie z ludźmi.
- Słyszałem, że wywalili cię z teatru - próbował szepnąć sprzedawca, ale zrobił to nad wyraz głośno.
- Zacznijmy od tego, że nigdy mnie tam nie przyjęli.
- No wiem, wiem - zaśmiał się złośliwie. - Ale wiesz o co chodzi…
Udając, że nie słyszę jego zaczepek, podniosłem głowę i skierowałem się do lady. Położyłem wszystkie moje świece, które ledwo już mogłem utrzymać, wziąłem po kilka sztuk do żyrandoli i lichtarzy oraz do latarni stojących przed domem. Sprzedawca stanął za ladą, policzył dokładnie, ile powinienem zapłacić i gdy otrzymał już swoją należność, zapytał:
- No to wyrzucili cię czy nie?
Popatrzyłem na niego z politowaniem, biorąc swój zakup. Wiedziałem, że nie da mi spokoju i w razie kolejnego spotkania będę musiał mu na to odpowiedzieć. Wolałem więc zrobić to od razu.
- Powiedzmy, że sam odszedłem. Nie muszę trzymać się ciągle jednego zajęcia, czyż nie? - powiedziałem mrugając do niego.
Skierowałem się do wyjścia próbując łokciem otworzyć drzwi. Peter raczej nie spieszył mi z pomocą, zresztą i tak jej nie chciałem. Gdy w końcu udało mi się wyjść ze sklepu, odwróciłem głowę w stronę długiej ulicy, na której znajdował się sklep z tkaninami. Wtedy właśnie z impetem wpadł we mnie jakiś chłopak.
- Najmocniej pana przepraszam - powiedział cały zdyszany. - Proszę, niech pan udaje, że ze mną rozmawia.
Byłem w szoku, próbując zebrać świece z ziemi. Niektóre były całkiem roztrzaskane, a niektóre na szczęście tylko obłupane. Nie odpowiedziałem temu gagatkowi nic, bo czułem, że mogę jedynie zacząć krzyczeć.
- Ja pomogę - rzucił się nagle do pomocy.
Gdy klęczeliśmy przed sklepem, zbierając szczątki moich zakupów, obok nas przebiegło kilku mężczyzn w czarnych płaszczach. Najwidoczniej nie przejęli się zaistniałą sytuacją i skręcili w jedną z dróżek.
- Zadowolony jesteś? Jak ja teraz będę cokolwiek tym oświetlał? - krzyknąłem na chłopaka po chwili.
- Przepraszam, naprawdę nie chciałem - zaczął, wymachując rękami - tamci faceci chcieli mnie pobić, bo ukradłem im zegarki. Nie mogłem tak po prostu dać się złapać, ale pech chciał, że pan stał na drodze.
- Kto by pomyślał, że nie mogę już spokojnie stać na ulicy - mruknąłem, kierując się do sklepu z tkaninami. Nie miałem ochoty patrzeć na tego blondyna, zepsuł mi plan idealnego rozpoczęcia przygotowań do stworzenia własnego teatru... Właśnie w tamtej chwili nagle mnie olśniło.
- Poczekaj! - krzyknąłem do niego, widząc że odchodzi. - Nie chciałbyś może zostać aktorem?
Łucja Stojek
Comments