top of page

Arpino - podróż jakich mało

Updated: Jun 26, 2023



Włoskie krajobrazy idealnie nadają się na puzzle. Kręte górskie ścieżki, malownicze wioski na skałach i zielone sady cytrynowe prosiły się wręcz o to, by pociąć je na kawałki, wrzucić do torebki ze sobą do domu, aby z wysypanych na podłogę fragmentów obrazu stworzyć na nowo Italię. Na moją układankę zebrało się pięć majowych dni w Arpino, gdzie razem z innymi laureatami kilku pierwszych miejsc Olimpiady Języka Łacińskiego mieliśmy reprezentować Polskę w międzynarodowym konkursie Certamen Ciceroninum Arpinas. Jednak jak to z puzzlami część zgubiła się w drodze, część już w trakcie samego układania. To co pozostało poskładałam tutaj.


Exodos

Podróż taka jak ta mogła mieć właściwie dwa początki: jeden pewnie koło 4:30 na dworcu, gdzie czekałyby nas dzień i noc jazdy autokarem lub o 7:30 na lotnisku, z którego do Rzymu leciało się może z dwie godziny.

Na szczęście – powiedzieliby rozsądni – organizatorzy zdecydowali się na tą drugą opcję. Jednak ja nie po to oglądałam dwadzieścia trzy sezony „Katastrofy w przestworzach”, żeby należeć w tej sytuacji do rozsądnych. Tak też ziścił się mój największy koszmar – lotnisko. Bramki, limity płynów i restrykcyjne przepisy przerażały o wiele bardziej niż sam lot. Dlatego już parę dni wcześniej spędziłam bezsenne wieczory studiując listy przedmiotów nie dozwolonych na pokładzie. Ubolewałam nad każdą szpilką, którą musiałam zostawić w domu i żałowałam każdej złotówki miniaturowe przybory kąpielowe. Natomiast jeśli ktoś postanowił oszczędzić sobie nerwów na czytaniu, pakował po prostu swoje harpuny i oszczepy do portfela i za dwie godziny był już w Rzymie.


Parodos

Pierwsze minuty na lotnisku Campino a raczej zasłyszane wtedy polskie rozmowy zasiały ziarno, z którego wzrosła potem teoria, że Włochy to tylko i wyłącznie dzielnica Warszawy. Wspierały ją kolejne poszlaki: mijana na drodze ciężarówka z napisem Żyraków, odkryta podczas studiowania mapy Cassino via Tychy i via Zamosch albo porozwieszane w losowych miejscach tabliczki z polskimi wierszami. Lecz już właściwie w drodze z lotniska do centrum naoglądaliśmy się dość, żeby obalić tą ideę. Za oknami busa przewijały się pola i łąki, udekorowane przez niewielkie cyprysy i pinie oraz niskie pomarańczowe domki. Włosi mają prawdziwe zamiłowanie do małych rzeczy: niewielkie drzewka w ogrodach, karłowate autka na ulicach, miniaturowe mydełka w hotelach. Zresztą jak mówią statystyki oni sami też są raczej niewysocy. Czasem tylko nad horyzontem wybijały się masywne ruiny antycznego akweduktu.

Gdy wysiadaliśmy na dworcu Roma Termini uderzyła nas kolejna rzecz - upał. Przy około 25 stopniach i południowym słońcu my przyzwyczajeni do kwietniowych piętnastu umieraliśmy z gorąca, jednak dla Włochów najwyraźniej było chłodnawo, gdyż co drugi z nich nosił się jeszcze na zimowo. Zaczęłam się poważnie zastanawiać nad ich poczytalnością, gdy zza zakrętu naprzeciw mnie wyszedł mężczyzna w eleganckiej koszuli, pod krawatem, ze swetrem, który na to wszystko miał jeszcze czarna puchową kurtkę i ani przez sekundę nie wyglądał jakby było mu ciepło! Jednak to było nic w porównaniu z szokiem, w który wprawił mnie zakład fryzjerski jaki zorganizował sobie pewien golibroda - sądząc po rozłożonych dookoła poduszkach i kocach - w legowisku bezdomnych pod Porta San Paolo.


Do pociągu, który miał nas zawieźć do Frizone, mieliśmy jeszcze dużo czasu, dlatego postanowiliśmy jeszcze uzupełnić zaopatrzenie w najbliższym markecie.

Tam okazało się że moje postrzeganie cen jest naprawdę spaczone. Widząc ze 250 ml napoju kosztuje dwa euro przez myśl mi nie przeszło, że jest to prawie dziesięć złotych, na którego nie mogłam przeboleć wcześniej, lecz myślałam "tylko dwa złote, niesamowicie tanio w tych Włoszech". Natomiast dla porównania, kiedy nieco później byłam w Czechach, gdzie powszechnie płaciło się setkami, wróciłam z przekonaniem, że szaleje tam drożyzna choć tak naprawdę nie wydalam więcej niż 40 złotych.

Po zakupach czekaliśmy jeszcze chwilę przed sklepem na resztę osób, gdy, bełkocząc coś pod nosem, podeszła do nas starsza kobieta w sukience z brzęczącymi zawieszkami, i wyciągnęła rękę w uniwersalnym języku biedy. Staliśmy parę sekund bez słowa patrząc na siebie aż w końcu ktoś wybełkotał "non parlo italiano" i staruszka odeszła. Podobnie parę dni później zaczepiła nas w metrze dziewczynka. Wyglądała na jakieś 7/8 lat. Podobnie ktoś próbował z "we donˋt speak italian" ale tym razem nie zadziałało. Mała stała tam jeszcze chwile z wyprostowana dłonią, powtarzając cicho jak mantrę jakieś słowo. Jej puste oczy sprawiały wrażenie jakby tkwiła w innym świecie. Gdzie była wtedy?

Po drodze na Campo Verano, który był kolejnym punktem naszej podróży, przekonaliśmy się że przechodzenie przez pasy tutaj to tak naprawdę wyrafinowana forma gry w tchórza; żeby kierowca zatrzymał się, trzeba wejść na przejście z postawą szaleńca, nie pokazując strachu, nieustępliwie przeć na przód, inaczej można by po wsze czasy tkwić tam czekając na jego litość. Co prawda szczęśliwie udało nam się pokonać te kilkadziesiąt metrów z centrum ale i tak skończyliśmy na cmentarzu. A była to nekropolia tak okazała, że zmarli nigdy nie zaznają tam spokoju nękani przez tabuny znęconych jej majestatem turystów. Choć wydaje mi się, że błysk fleszy i śmiechy nastolatków z pewnością mniej przeszkadzały sławnym obywatelom pochowanym wewnątrz tych klasycystycznych murów niż żywym, którzy pożegnali tu swoich krewnych. W oczekiwaniu na pociąg czasu starczyło właściwie tylko na to, żeby przejść się od bramy wysadzaną cyprysami główną aleja, stanąć przed monumentem na środku cmentarza i wrócić.


We Frizone koło dworca czekali na nas bus do Arpino i miła pani, która poprosiła o "foto" i w paru prostych angielskich słowach kazała nam wsiąść do busa. Jak się później okazało była to najlepiej mówiąca po angielsku osoba w całym Certamen. Rozglądając się po innych organizatorach stwierdziłam że właśnie omawiali plany przemytu broni za granicę a naszym kierowcą będzie sam Ojciec Chrzestny. Z jakiegoś powodu każdy mieszkaniec Italii po osiągnięciu pewnego wieku zaczyna wyglądać jak mafioso: garnitur niedopasowany ani do okazji ani do pogody, krawat i oczywiście nieodłącznie ciemne okulary - taki jest dla mnie obraz typowego Włocha z południa. A mimo to dojechaliśmy do hotelu w jednym kawałku. Ach Arpino - urokliwe miasteczko schowane pośród prastarych gór gdzie w jednej z willi przed dwoma tysiącami lat urodził się i spędził dzieciństwo sławny mówca Cyceron. Tyle że nie, bo nocleg mieliśmy w Cassino oddalonym od rodzinnej miejscowości Marka Tuliusza o jakieś 30 min drogi.

W hotelowej recepcji po raz pierwszy spotkaliśmy się w pełnym składzie: ja, Krzysztof i Stanisław, reprezentujący Nowodworek, Emilia z Warszawy, Łucja z Torunia, Kacper z Rzeszowa, Michał z Poznania, oraz Don Giovanni (dla niektórych po prostu Giovanni) z Łodzi w roli opiekuna wyjazdu.

Jako że nas, dziewczyn z Polski, była tylko trójka trafiłyśmy my wszystkie razem do pokoju. Jedno spojrzenie i cztery obejrzane filmiki na YouTube o feng shui wystarczyły mi, żeby stwierdzić że układ tego miejsca jest fatalny. Rozstaw mebli bowiem chcąc nie chcąc narzucał pewna hierarchie bytów. Na samym środku przed ogromnym oknem, z którego widać było szczyt Monte Cassino stało królewskich rozmiarów łoże małżeńskie, koło niego przy ścianie niego znajdowało się pojedyncze łóżko. Co prawdo było sporo mniejsze ale wciąż padały na nie promienie słońca. Natomiast trzecie kuliło się w rogu ciemnicy jakby uwięzione między drzwiami wejściowymi a drzwiami od łazienki. Pomyślałam sobie wtedy "osoba która tam skończy naprawdę musi nie mieć szczęścia w życiu". I tak dziesięć minut później wykładałam już na nie swoje rzeczy.

Pierwsza próba spaceru

Do obiadokolacji zostało jeszcze trochę czasu, wiec my spragnieni wrażeń, lecz przede wszystkim jedzenia i picia, wyszliśmy z ośrodka. Po drugiej stronie ulicy stała kawiarnia. A obok niej biegła nawet niewielka szosa. Kusząca obietnica przygody. Tak blisko i tak daleko. Auta pędziły z prawa do lewa, bez przerwy. Nigdzie nie było pasów, a tutaj przejść przez ulicę to raczej przejść na tamten świat. Nawet jeśli jakimś cudem komuś udałoby się przeprawić w jedną stronę nie było szans powrotu. Stamtąd się nie wraca. Poszliśmy poboczem dwadzieścia metrów w lewo w kierunku na Monte Cassino – pobocze się skończyło, poszliśmy w prawo – zakaz przejścia. Stało się jasne - stąd nie ma ucieczki.


Druga próba spaceru

Gdy wybiła już powoli dwudziesta zdecydowaliśmy się zejść na dół na stołówkę, tam jednak okazało się, że kolacja przesunięta jest o godzinę, dlatego ruszyliśmy na drugi spacer nowo wypatrzoną ścieżką, która wydawała się być mniej uczęszczana i względnie przechodna. Ta droga zdawała się nigdy nie kończyć. Minęliśmy zbudowania i szliśmy dalej. Słonce chowało się za widnokręgiem. Minęliśmy kapliczkę, minęliśmy bramy bez płotów i szliśmy dalej aż pod ciemny zawilgotniony most. Lecz marnie wyglądająca stara lodówka i pomniejsze śmieci, które zobaczyliśmy po drugiej stronie, i nadciagająca nieubłaganie godzina kolacji skłoniły nas do powrotu. Jednak im bliżej byliśmy hotelu tym bardziej ona zdawała się oddalać. Bowiem gdy dotarliśmy na miejsce poinformowano nas, ze została przesunięta na 22:00.

Do stołu podano

Gdy w końcu zwołano nas do jadalni, zostaliśmy przywitani klasyczną "pastą", choć jakiego rodzaju to było spaghetti trudno mi sobie przypomnieć. Za to pamiętam doskonale, jak pomyślałam wtedy, że ci Włosi to jednak rozsądni ludzie; nie marnują sił i środków na zupy, które służą głównie do tego, by zapalnic czymś żołądek, oszczędzając dzięki temu na drugim daniu, tylko od razu serwują to co najlepsze. Jak bardzo się myliłam! Zjedliśmy, kelnerzy zabrali już talerze, a jednak nikt nie wstawał, nie zbierał się do wyjścia. Wzbudziło to moje podejrzenia, ale miałam jeszcze nadzieję. I wtedy zobaczyłam - każdy miał jeszcze po nożu i widelcu oraz łyżeczce do ciasta. Wiedziałam już że to szybko się nie skończy. Po pierwszym drugim daniu podano drugie drugie danie, a po drugim drugiem daniu przyszła pora na deser. Musze przyznać ze po raz pierwszy zatęskniłam wtedy za zwykłą polska pomidorowa. Później spytałam się jakieś Włoszki, czy oni w ogóle znają instytucje zupy, a ona cierpliwie wytłumaczyła mi, że jak najbardziej - zupy serwują zimą, a w sezonie letnim wolą makarony.

Po kolacji przyszedł czas omówić zasady konkursu, chociaż okazało się, iż nie tylko ja zdążyłam zapomnieć o tym, że przyjechaliśmy tam, by wziąć udział w Certamen Ciceroninum Arpinas, gdyż organizatorzy również uznali to za rzecz niewartą wspomnienia w planie zajęć na nadchodzące dni, mimo że zawierał on nawet takie kosmiczne punkty jak „salute de presidente”, co skłoniły mnie do panicznego wyszukiwania zdjęcia prezydenta Włoch, żeby nie pomylić go przypadkiem z jakimś mafiosem. Do tej pory wiedzieliśmy jedynie, że naszym zadaniem będzie tłumaczenie tekstu i opatrzenie go autorskim kulturowo-językowym komentarzem. Dzięki informacjom uzyskanym przez Don Giovanniego jednego z uczniów miejscowej szkoły, zyskaliśmy w tej kwestii większą jasność. Nie będę się tutaj jednak wdawać w szczegóły, dość powiedzieć, że po wysłuchaniu wszystkich tych wymagań, ustaliłam sama ze sobą, iż jutro oddaję pustą kartkę i mogłam w końcu z czystym sumieniem położyć się spać.


To po co przyszliśmy – Certamen Ciceronianum Arpinas

Właściwe zawody zacząć się miały zacząć o 9:00 następnego dnia, jednak dobre trzy kwadranse czekaliśmy aż przyjdzie do sali jakiś „teacher”, choć właściwie nie wiadomo było po co. Dla zajęcia czasu postanowiliśmy dopytać obecnych tam Serbów i Rumunów, czy mówił im ktoś coś więcej o tym, jak ma wyglądać budowa komentarza. Lecz nie wiedzieli nic, nawet tego, że mieliśmy go napisać. Siedzieliśmy więc w takiej permanentnej niewiedzy, aż w końcu ktoś odczytał po angielsku procedurę wypełniania karty przekładu. Pojawił się natomiast inny problem: połowa sali w ogóle nie miała jeszcze karty przekładu. Powiadomienie nadzorującego nauczyciela o tym fakcie też nie należało do najłatwiejszych, gdyż angielski rozumiały tu tylko pomagające w organizacji uczennice arpińskiej szkoły. Wreszcie z półtoragodzinnym opóźnieniem, gdy wszystkie zasady były już przedstawione, wszystkie problemy zgłoszone, a telefony zebrane na biurku, mogliśmy zaczynać.

Muszę przyznać, że tylko zakaz rysowania po przekładach sprawił, że musiałam zająć ręce tłumaczeniem. Jakoś nie mogłam się pozbyć wrażenia, że to, co tam napiszę nie ma znaczenia, a maszyna losująca zwycięzców i tak wyrzuci z siebie nazwisko jakiegoś Włocha. Organizatorzy chyba też tak myśleli, bo kiedy my głowiliśmy się nad fragmentem "Brutusa", porozdawali nam już dyplomy za uczestnictwo. Mimo wszystko wychodząc z sali po oddaniu pracy oceniłam to przeżycie raczej pozytywnie; wyniosłam stamtąd przecież same dobrze rzeczy - soczek, limitowane kartki z logiem Certamen i - jak się później okazało chyba nielegalnie - fragment oryginalnego tekstu.


Otium

Wszyscy po oddaniu pracy wszyscy oprócz Staszka, który skończył wcześniej, i Dona Giovanniego spotkaliśmy się przed salą. Nie zdążyliśmy tam jednak nawet porządnie stanąć, gdy przyuważyła nas jakaś Włoszka i zagoniła do busa, czekającego na parkingu. W szóstkę wsiedliśmy do autobusu, a że brakowało nam wyżej wymienionej dwójki, zdecydowaliśmy się do nich napisać.

- Gdzie jesteście?

- W busie – odpowiada Staszek. No to chyba nie w tym. - Od 20 minut jesteśmy w drodze.

Na pewno nie w tym.

- Właśnie kończymy jeść – oznajmia wiadomość od Don Giovanniego.

To pewnie spotkamy się w restauracji.

Dojechaliśmy do urokliwego przybytku o wdzięcznej nazwie Cyklop. Zajęliśmy miejsca, już podali nam pierwszy obiad, ale po naszych zaginionych wciąż było śladu. Wpadliśmy chyba w trzy różne linie czasowe. - Gdzie jesteście? - piszemy my z pierwszej. - Kończymy jeść – odpowiada Staszek z drugiej. Brak odzewu z trzeciej. Tymczasem właśnie tu w restauracji Cyklop w pierwszej linii czasowej, kiedy właśnie donosili drugi obiad podano najlepszą włoską potrawę w trakcie całego wyjazdu. Była to przystawka, ciasto drożdżowe, smażone w głębokim tłuszczu, raczej bez smaku, z wyglądu przypominające marokańskie senfji albo tyrolskie Knieküchle, lecz czym było tak naprawdę nie wiem po dziś dzień. Nazwaliśmy je po prostu "tłustym chlebowatym czymś". I chociaż nie brzmi to w ogóle zachęcająco, jeśli ktoś znalazłby się przypadkiem w restauracji Cyklop pięć minut drogi autokarem od Arpino, niech zamówi właśnie to chlebopodobne coś. Po drugim obiedzie poinformowaliśmy druga i trzecią linię czasową, że już kończymy jeść. Lecz jak tylko w eter poszła wiadomość o naszym rychłym wyjeździe, niczym pełen ironii żart losu do pokoju wniesiono trzeci i czwarty obiad, a za nimi jeszcze deser. Dzięki posiłek wydłużył się jeszcze o dobrą godzinę. I gdy już myśleliśmy, że kucharze powinni dostać Nobla za wynalezienie niekończącego się źródła jedzenia w końcu dano sygnał - jedziemy na Stare Miasto! Arpiński akropol nie przypominał tego w Atenach. Ze swoją bramą i murami zbudowanymi z głazów różnej wielkości i rozmaitych kształtów, które wyglądały tak, jakby poukładali je na sobie giganci, przywodził na myśl raczej ten wzniesiony w Mykenach epoki herosów. Kamienna dróżka prowadziła przyjezdnych od parkingu do trawiastego placu, gdzie zobaczyć można było średniowieczna wierzę i ruiny zamku. Jeśli jednak odbiec wzrokiem trochę na prawo w oczy rzucała się tablica pamiątkowa z jakimś napisem - po polsku! Najbardziej polskie słowa wypowiedziane przez najbardziej polskiego Polaka – to był cytat z Jana Pawła II. Tam też odbył się jeszcze wykład chyba o Augustynie, lecz ponieważ był po włosku, trudno jest stwierdzić, co tak naprawdę autor miał na myśli. Co istotne właśnie w tym miejscu, gdzie spotkało się tyle epok, zbiegły się też nasze trzy wymiary, połączyły w jeden i czas płynął już normalnie. A przynajmniej taką mieliśmy nadzieję.


Arpino samo w sobie

Ledwie paręnaście minut jazdy autokarem, żeby przenieść o tysiące lat do przodu. Ze starego miasta na nowe. Mieszkańcy Arpino chyba od miesięcy przygotowywali się na nasz przyjazd. Szyldy z logiem Certamen ciągnęły się wzdłuż głównej ulicy aż do niewielkiego Piazza Muncipio, gdzie czekała wybudowana specjalnie na potrzeby konkursu scena, w którą niejako wciśnięty był pomnik dziwnie wychudzonego i roznegliżowanego Cycerona. Zabrano nas na wystawę rzeźb Umberto Mastoranniego, żebyśmy posłuchali o jednym ze sławnych synów tego miasta, na którego cześć nazwano jedną z czterech głównych ulic Arpino. W siedzibie Fondazione „Umberto Mastoranni” mieliśmy wysłuchać wykładu o futurystycznej twórczości tego artysty. Gdy wszyscy zajęli miejsca i wykład się rozpoczął, okazało się że pani z parkingu we Frozinone, która na początku wydawała się być najlepiej mówiącą po angielsku osobą z całej organizacji Certamen, nagle straciła tą umiejętność. Choć i tak sam fakt, iż wpadli na pomysł, żeby wkład sprezentować nam w dwóch językach, trzeba uznać za krok na przód. Pamiętam tylko, że sławnych Mastorannich było co najmniej dwóch: syn Umberto i może nawet bardziej rozpoznawalny ojciec Marcello, znany w powojennej Italii ze swojej kariery aktorskiej. Chciałbym móc powiedzieć coś więcej, ale kiedy sięgam pamięcią do tego wykładu, przypominam sobie tylko o jakiś rzeźbach z piasku czy z piaskowca, w co po prostu nie wierzę, dlatego powstrzymam się od dalszych komentarzy.

Po wystawie, by dotrzeć do autokaru, musieliśmy przejść z jednego końca miasta na drugi, wiec można powiedzieć, że czekał nas spacer. Natknęliśmy się wtedy na grupkę włoskich dzieci, które zabawę uczyniły sobie ze śledzenia pochodu przyjezdnych.

- Where are you from? Where are you from? – krzyczały do przechodzących podróżnych, stając na rogu ulicy.

- From Luxemburg!

- Hurra Luxemburg! Bravo! Bravo... Where are you from, where are you from? – zwróciły się do nas.

- From Poland! – odkrzyknęliśmy.

- Poland? Poland! Lewandowski, Milik! Hurra Poland! Viva Polonia!

Ale nie było czasu na dłuższe postoje, bo na przedzie tempo narzucali nieubłagani Włosi, wołając ciągle „Forza forza, siamo in ritardo!”. Oni się zawsze śpieszą, a cały czas ssą spóźnieni. To po prostu nie ma sensu, kiedy nie wiadomo po co tak naprawdę się spieszymy, przecie i tak dzień dobiegł już końca..

Dzień trzeci zaczął się od wizyty na lokalnej wystawie fotograficznej "Emulsini d'Etiopia" Luigiego Simeoniego. Wydało mi się to zupełnie oderwane od tego miejsca. Skąd Etiopia w Arpinio? Jedyne potencjalne powiązanie, które przyszło mi na myśl to kolonialny epizod historii Włoch z 1935 roku, czyli wojna i podbój Abisynii (dzisiaj Etiopii). Autor tłumaczył, że fotografie pochodzą ze świętego miasta Lalibela, gdzie na Boże Narodzenie gromadzą się pielgrzymi, by przy świetle świec czuwać w modlitwie aż do rana, że robione były starodawną techniką emulsji, która sprawić że wydadzą się nam one prawie namacalne, i że uchwycić chciał przede wszystkim emocje, które mu wtedy towarzyszyły. W tym całym słowotoku odpowiedź na pytanie czemu akurat Etopia już całkiem się rozmyła. Natomiast zupełnie nie rozumiem rozłożenia akcentów na tej wystawie; Eksponowane zdjęcia przypominały czarno-białe wyniki wyszukiwania w Google Grafika hasła "Afryka ludzie", podczas gdy prawdziwe perełki ukryte były w zatłoczonych kontach sali. Tak było chociażby z obrazem sygnującym całą wystawę.

Na fotografii z mroku wybijała opatulona w chustę twarz kobiety, która zwrócona była ku świecy stanowiącej jedyne źródło światła. W pobliżu wejścia, bodajże jako trzecie od drzwi znajdowało się zdjęcie chłopca. W założeniach opierało się ono na bardzo podobnym pomyśle z tą tylko różnicą, iż blask ognia obejmował całą sylwetkę młodzieńca. Było jednak coś w ułożeniu jego ciała, w wyrazie jego twarzy, w fałdach jego stroju, co sprawiało, że w porównaniu do niego pierwsza fotografia wyglądała po prostu nieciekawie. Po zobaczeniu co wystawa miała do zaoferowania wyszliśmy na rynek, gdzie podłączyliśmy się do grupy, która już zaczynała zwiedzanie miasta. Kiedy okazało się, ze przewodniczka mówi tylko i wyłącznie po włosku nie przejęliśmy się tym zbytnio i po prostu kontynuowaliśmy zwiedzanie. Wkrótce jednak zaczęło nam to przeszkadzać. Na szczęście dołączyły się do nas bardzo miłe Włoszki, uczennice tutejszej szkoły, które zauważyły, że siedzimy tu jak na tureckim kazaniu i podjęły się tłumaczenia na własna rękę. Jednak mimo ich najlepszych starań mogło to być zaledwie krótkie streszczenie streszczenia wielowiekowej historii Arpino. Dość powiedzieć, że zwiedziliśmy wszystkie najważniejsze zabytki tego miasta. Pośród wielu kościołów moją uwagę zwrócił jeden pozbawiony funkcji sakralnych, który teraz przypominał bardziej magazyn dla starodawnych maszyn tkackich i barwników, ponieważ mieściło się tam obecnie Muzeum Archeologii Przemysłowej Wełny. Oprócz tego dane nam było jeszcze zobaczyć kolekcje zabytkowych lutni. Jednak ja zamiast oglądać eksponaty skupiłam się na rozwiązaniu łacińskiej zagadki nad drzwiami: viva fui in silvis sum dura occisa securi dum vixi tacui mortua dulce cano. Chodząc po tych muzeach i kościołach zdałam sobie sprawę, że Arpinaci chyba w ogóle nie umieją wykorzystywać turystów; nigdzie nie było nawet śladu po czymś przypominającym kasy, w całym mieście nie widziałam żadnych stoisk z pamiątkami, a nawet zwykłe sklepy kryły się po jakiś ciemnych zaułkach. I tak nie wydając ani grosza skończyliśmy zwiedzanie.

Bieda biedzie nierówna

Gdy pryzgladlam się włoskim krajobrazom naszło mnie pewne pytanie: czy oni są faktycznie tak biedni jak na to wygląda czy to tylko taka estetyka? Mijane domy często były małe, pokurczone, wydawały się rozsypywać, z ceglanych szczelin wylewała się ciemność ich wnętrza. Właśnie jednym z takich domów posklejanych z kilku barako-namiotów przyszło nam jeść obiad. A co w środku? Zadbane biale ściany, długie stoły zakryte jasnym obrusem, zwyczajowe dwa obiady i deser. Choć faktycznie oszczędzali na sztućcach - nie sprzątano ich pomiędzy pierwszym a drugim obiadem, żeby uniknąć szykowania drugiego kompletu.

Czerwone maki na Monte Cassino

Monumentalny klasztor, górujący nad krajobrazem, który od tysiąca lat był świadkiem i niemym uczestnikiem wojen, śmierci i zagłady, z nad bramy z nad bramy przywitał nas napomnieniem; PAX – Pokój. Kiedy mieliśmy iść odśpiewać na cmentarzu poległych w '44 "Czerwone maki..." w sali konferencyjnej nowo wybrany opat wygłaszał właśnie pochwałę pokoju po łacinie. Czy szturmujących klasztor, przez którego mury nawet czas przedziera się z opóźnieniem też witał w ten sam sposób? Czy gdy wspinali się po stromych zboczach Monte Cassino, tylko po to by polec tuz przed samym końcem drogi u jego wrót, spoglądał na nich surowo i osadzająco wyryty w skale PAX? Czy był on w tej ostatniej chwili szyderstwem z ich losy, przypomnieniem o tym, co utracili, czego nie zaznają? A może powstał już po wojnie? Może to lekcja z historii, która po tamtych wydarzeniach stała się główną maksymą w tych murach. Nigdy więcej wojny - niech panuje Pokój. Nigdy więcej - tak brzmiałoby przeslanie. Niech nigdy już żadna kropla krwi nie padnie na tą ziemię i nie stanie się pożywką dla kwiatów. Ta myśl towarzyszyła mi gdy wyjeżdżaliśmy, a na zboczach Monte Cassino kwitły dalej czerwone maki.

Rozważania nad naturą nocy

Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy przybyliśmy do Arpino, gdzie za niedługo rozpocząć się miała tajemnicza Juvenum nox. Zanim jednak to nastąpiło udaliśmy się wszyscy do hotelu "Il Cavalier d'Arpino", gdzie w dużej eleganckiej sali sprezentowano nam na szybką kolacje gnocchi (co zaskakujące było to tylko jedno danie). Usadowiliśmy się na tarasie przed budynkiem, by rozegrać partyjkę makao. Chwilę później dosiadła się do nas grupka Węgrów i po krótkiej wymianie uprzejmości - Lengyel, magyar – két jó barát, együtt harcol, s issza borát - padło pytanie czy mogą grać z nami. Oczywiście!

Jednak popełniliśmy wtedy jeden zasadniczy błąd, mianowicie zaczęliśmy im tłumaczyć zasady. Trud nie tyle daremny co zbyteczny. Nie wiedzieliśmy wtedy bowiem o ile ciekawiej jest po prostu rozdać karty i pozwolić im odkryć reguły samemu/ grać. A tak Węgrzy zmęczyli się zanim zdążyliśmy zacząć. Wszyscy inni porozchodzili się nie wiadomo dokąd, a my nie byliśmy nawet w połowie partii. Na koniec poprosili nas jeszcze żebyśmy zaśpiewali im polski hymn. No więc zaśpiewaliśmy - Rotę. Oni odwdzięczyli się nam nucąc coś swojego. I tak rozstaliśmy się koło 22, jak na Polaków z Węgrami przystało, w przyjaźni. Dla nas jednak był to dopiero początek.

Podczas gdy dla "starych" w hotelu przygotowany był koncert z udziałem lokalnego sopranisty, tak "młodzi" mieli bawić się w tym czasie na Piazza Muncipio na dyskotece wśród głośnej muzyki, kłębów sztucznego dymu i laserowych świateł. Zgodnie uznaliśmy, że ani jedno ani drugie towarzystwo nas nie urzekło i na własną rękę zagłębiliśmy się w ciemności krętych uliczek Arpino. Na początku chodziliśmy bez celu, śpiewając, rozmawiając i grając. Lecz wkrótce z tej zbieraniny słów, zamiarów i chęci utworzyliśmy własną fixe idee - zaśpiewać na Akropolu "Czerwone maki"! Jest coś upajającego w nocy. Czy to zmęczenie obiera nam władzę nad naszymi odruchami, czy to ciemność, zarzucając na świat swój płaszcz, daje poczucie poufności i, nęcąc własną tajemnicą, zachęca stwarzania tajemnic, fakt faktem człowiek w nocy robi rzeczy, których nie podjąłby się za dnia. Tak też, trochę na słuch trochę na wiarę, ruszyliśmy na Akropol schowany gdzieś na wzgórzu za miastem. Arpino nie jest labiryntem. Nie ma tam bezsensownie postawionych murów, barier, które nie służą niczemu prócz udręki podróżnego. Ono ma swoją logikę, prawa które trzeba zrozumieć, by móc posunąć się na przód. Jest bardziej jak kostka Rubika. Gdy ślepo brnęliśmy w górę byleby tylko znaleźć się bliżej celu, błądziliśmy wśród tysięcy małych arpińskich schodków i gubiliśmy się w wąskich ślepych zakuwkach. Potem zmęczeni chaotyczną gonitwą wyciągnęliśmy mapę i znaleźliśmy drogę - drogę, którą szliśmy już tysiąc razy i która doprowadzić nas miała prosto do celu. Ale czas się skończył. Włosi zaczęli powoli wyplątywać się z sideł towarzyskich zabaw i znowu echem niosło się ich "Sbrigatevi, o faremo tardi! Forza, forza!". Trzeba było wracać.

Losowanie

Wraz z tym wieczorem upłynął ostatni nasz dzień w Arpinio. Przyszedł czas spakować rzeczy, ukraść ostatnie gratisy i podomykać walizki. Przed wyjazdem do Rzymu powstrzymywało nas tylko ogłoszenie listy zwycięzców. Siedzieliśmy w którymś z tylnych rzędów krzeseł porozstawianych przed sceną na Piazza Muncipio i, próbując uniknąć kąsających promieni południowego słońca, wypatrywaliśmy startu uroczystości, który minął się z harmonogramem o dobre trzy kwadranse.

W końcu na scenę wszedł jakiś pan z jakąś panią, dzierżąc w rękach mikrofony i cała machina ruszyła. Niestety jedyny język w jakim operowała to oczywiście włoski, mimo że na oko połowa z setki zgromadzonych tam osób przyjechała zza granicy. Najpierw oczywiście czas na konwenanse, podziękowania dla nauczycieli i wychowawców – Don Giovanni miał nawet swoje pięć minut, gdyż jaki jedyny mógł odpowiedzieć na parę pytań w tutejszej mowie.

Potem przyszła pora na to, na co wszyscy czekali – ogłoszenie zwycięzców.

Czytają nazwisko bijemy barwo, gra muzyka, z tłumu wynurza się jakaś głowa, którą szybko wyłapują ludzie ubrani w kolorowe togi, wprowadzając zwycięzcę na scenę. Miła pani z miłym panem wręczają mu nagrodę, przychodzi pora na parę słów do publiczności, pamiątkowe zdjęcie i tyle. To już koniec, mamy zwycięzcę, można się rozejść. Cóż to? Nikt nie wstaje, nie zabiera rzeczy, a pani konferansjerka zerka na kartkę, którą trzyma w dłoni.

Wyczytują kolejną osobę. A potem kolejną, i kolejną i jeszcze kolejną. Znowu ponad siedzącymi wyrasta głowa, znowu odprowadza ją orszak przebierańców, znowu pośród oklasków i muzyki znika gdzieś za sceną. Słońce, paląc nas w oczy, przesuwa się coraz bardziej na zachód. Przeszło już trzech laureatów – to chyba podium, prowadzący mówią coś po włosku i nie brzmi to jak nazwiska. Może teraz...

Oj nie, to dopiero początek. Już zupełnie straciłam rachubę. Nagle wśród od melodyjnej włoskiej paplaniny rozbrzmiało Michał ... V Liczeum... How to pronounce it? V Liczeum Ogolnokstalkace, Polonia!

Nasz kolega z Poznania! Został chyba pierwszym Polakiem wyróżnionym w tym konkursie od 2000 roku. Ludzie w togach wywiedli go na scenę, gdzie ku zaskoczeniu prowadzących powiedział nawet parę słów po włosku, przy naszych gromkich brawach zszedł ze sceny i aż do końca uroczystości przepadł bez śladu. Po nim taki sam los spotkał jeszcze paru potomków Schillera i Dantego. Podobno było to dziesięć pierwszych miejsc, ale dla mnie lista laureatów zdawała się mieścić niewyczerpane zasoby Niemców i Włochów.

Nie zauważyłam nawet kiedy familiarna atmosfera rozdania nagród przybrała jakąś horrendalną formę. Pustoszały krzesła, a przybywało miejscowych stojących dookoła. Ze sceny zeszli prowadzący, a w ich miejsce wyrósł na mównicy siwy mężczyzna. Tutejsi słuchali z wielkim zainteresowaniem. Na twarzach jednych malowała się aprobata, na drugich widniał grymas zniesmaczenia. Co mogło być w tej mowie tak pociągającego? Przecież gratulował nam tylko osiągnięć, dziękował za przybycie. Ale skąd nagle w jego włoskiej paplaninie Izrael i Palestyna? Rozejrzeliśmy dookoła. Na drzwiach i ścianach porozklejane były plakaty, z których patrzyła na nas ta sama twarz. Vittorio Sgarbi – jedynka na liście obywatelskiej Rinascimento per Arpino – Renesans dla Arpino.

My opuszczaliśmy miasto co najwyżej lekko zdziwieni, lecz Arpinatom ten popis sztuki oratorskiej chyba się spodobało, bo Vittorio jakiś tydzień później z miażdżącą

przewagą wygrał wybory na burmistrza.


Gospodarz

W Rzymie mieliśmy wynajęte mieszkanie Airbnb na via Baldo degli Ubaldi – klasycznym blokowisku, które w założeniach niczym nie różniło się od polskich; blok na bloku, blokiem ścigany, a wszystko to poustawiane wzdłuż głównej drogi, rozchodzącej się na mniejsze tak samo otoczone budynkami. Blisko do metra, do sklepu, do restauracji. Niedaleko również park, żeby umilić mieszkańcom widok odrobiną zieleni.

Było jednak w tym osiedlu coś specyficznie włoskiego. W Polsce wielkopłytowce są jakoś bardziej skryte w sobie, w swojej prostokątnej formie. Widać to po oknach i balkonach, które wciśnięte są w bryłę, jakby bały się wychylić, choć tej śmiałości przybywa trochę zmienia się to powoli w nowym budownictwie. Natomiast we Włoszech mieszkania osadzone są na niższej bryle, nie brak im też śmiałości, by pokusić się o bardziej ekstrawertyczną formę. Balkony wystają, przytłaczając bryłę, są też do niej gorzej dopasowane, często nonkonformistycznie łamiąc się na trójkąty, półokręgi i wieloboki. A na wszystko nałożony jest pomarańczowy filtr. To ich kolor podstawowy. Jego odcienie wypełniają ulice nie tylko w Rzymie, ale również w Arpino. Tam gdzie w Polsce występuje biały, we Włoszech jest kremowy, tam gdzie szary – pomarańcz, tam gdzie grafitowy – czerwień. Tak też gdyby spojrzeć na nasze mieszkanie, nie dałoby się pomyśleć, że znajduje się w kraju/ że w okolicy pewnie płynie Wisła.

Gospodarz zostawił nam do niego klucz w szyfrowanej skrzynce i podał do niej kod.

Ale czy na pewno?

Klucz zastaliśmy w skrzynce, nikt przy niej nie stał, nikt nam nie otworzył, nie widzieliśmy, żeby ktokolwiek go do niej wkładał. Jedyny ślad jaki po nim pozostał to ten kod, zapisany w odmętach dawno odbytej konwersacji. Potem napisaliśmy do niego w sprawie przechowania bagażu nazajutrz, między wymeldowaniem, a naszym przyjazdem na lotnisko, kiedy to mieliśmy jeszcze zwiedzać Rzym. Ale słowem się już nie odezwał.

Zaczęliśmy więc zadawać pytania. Czemu Gospodarz przestał odpowiadać? Czy ktoś kiedyś Go widział? Gdzie i kim jest? Jak istnieje Gospodarz? Czy wierzycie, że Gospodarz istnieje? Wierzycie w ogóle w Gospodarza? Wierzycie, że istnieje?

I na miarę naszych ograniczonych poznawczo umysłów, na miarę naszych ograniczonych możliwości poznawczych zaczęliśmy snuć teorie. Dla mnie osobiście warta wspomnienia jest szczególnie ta, według której każdy z nas jest Gospodarzem. Kolejna o bardziej przyziemnym charakterze powstała po tym, gdy w środku znaleźliśmy tajemnicze drzwi, których nie otwierał żaden klucz. Oczywistym wnioskiem było to, że za nimi właśnie chowa się Gospodarz. A skoro się chowa to pewnie i wychodzi. Już parę razy wydawało nam się, że doświadczyliśmy jego manifestacji. Siedzieliśmy, w kuchni, w godzinach, w których przyzwoitym byłoby kłaść się już spać, dokańczając powoli ostatnie rozmowy po wieczornej herbacie. Zaznaczył się wyraźny podział: zmęczone towarzystwo przy drzwiach pożegnało się i odeszli każdy w swoją stronę, a nasz czwórka w składzie ja, Emilia, Krzysztof i Staszek – towarzystwo stolikowe – zostaliśmy, przekładając godzinę pójścia spać na bliżej nieokreślone później. Rozmawialiśmy, śmialiśmy się i graliśmy w karty po nocy, oczywiście generując nowe teorie odnośnie Gospodarza. Nagle stuk! Cisza! Coś obija się od drzwi. Pokój wypełnia dziwne szuranie jakby jakieś zwierzę drapało pazurami dostać się do środka. Patrzymy w napięciu na poruszającą się powoli klamkę. Przez głowę przechodzą nam wszystkie wizje Gospodarza z pajęczymi nogami, których używa do pełzania po suficie, obracającego głowę o 360 stopni, by przyglądać się z najciemniejszego miejsca w pokoju śpiącym gościom przez sen. Drzwi powoli się rozchylają i wtedy rozlega się głos:

- Przepraszam, wiecie może o której jutro jest zbiórka?


Czterdziestoośmiogodzinny dzień w Wiecznym Mieście

Podczas gdy w Arpino miało się wrażenie że oni nie umieją wykorzystywać turystów, tak w Rzymie opanowali tą sztukę do perfekcji. Sprzedawcy suwenirów o bliskowschodniej urodzie obierali różne strategie. Jedni czekali ze swoimi kramami w ślepych uliczkach, inni rozkładali się nawet na ziemi na kocach, a jeszcze inni spacerowali po Rzymie bawiąc się oferowanymi ustrojstwami, by zachęcać do kupna tych kolorowych, szczerzących się cudactw, lecz sami wyglądali przy tam na najnieszczęśliwszych na świecie. Co ciekawe wszyscy wystawiali praktycznie identyczne towary, które można podzielić ogólnie na pamiątki i „pamiątki”.

Do pierwszych z nich należą klasyczne magnesy, pocztówki i breloczki, przy odrobinie szczęścia zdarza się, że wytwarzane są nawet w Italii. Ich repertuar zwykle nie zmienia się na przestrzeni lat. Tak przykładowo Calendario Romano można było kupić, uznając to za przezabawny żart ze strony Kościoła - podobnie jak mężczyzna który mi go sprzedawał musiał uważać za przezabawne, iż ktoś wydaje osiem euro na kalendarz z klerykami, gdzie miesiąc rozpisany jest w formie ciągu liczb od jeden do trzydzieści - zarówno w maju tego roku jaki pięć lat temu.

Druga grupa to natomiast wszelkiego rodzaju chińskie zabawki, które tak szybko giną pod naporem nowych trendów, że język polski nie zdążyć przyporządkować im jeszcze żadnej słowiańskiej nazwy. Nikt nie liczył na to, że na tego typu squishy, slime’y czy figet spinery skusić się może ktokolwiek powyżej dwunastego roku życia.

I wtedy pojawiłam się ja z moim świeżo co odebranym dowodem osobistym, której oczy błyszczały się za każdym razem, gdy podczas nocnej przechadzki jakiś smutny pan podrzucał wysoko w powietrze swoje świecące śmigłopodobne ustrojstwo.

Ulice uginały się od turystów. Każdy plac po brzegi wypełniali ludzie, choć absolutnie najgorszym z nim był Piazza di Trevi. Wprawdzie Włosi mieli zamiłowanie do małych rzeczy, jednak architektura Wiecznego Miasta przesiąknięta była swego rodzaju antyczną wielkością. Tak też barokowa fontanna przyćmiewała rozmiarem jakąkolwiek inną budowlę tego typu, którą dane mi było zobaczyć do tej pory, a mimo to zdawała się ginąć gdzieś w morzu skłębionych wokół niej zwiedzających. Przed wizytą w Rzymie ostrzegano mnie przed szczurami, lecz nie wiedziałam, że uda mi się ujrzeć ich króla; tysiące ludzkich pragnień i ciekawskich spojrzeń zaplątanych w marzenie o la dolce vita, grzejących się w starożytnym pięknie placu di Trevi, gdzie piskiem w uszach odbija się gwizdanie policjantów odganiających turystów od krystalicznie czystej wody, zbitych tak, że nawet myślom trudno było wydostać się z tego ścisku. Co dopiero nam.

Ostatnim miejscem, które odwiedziliśmy były muzea kapitolińskie. Ogrom zasobów kompleksu znacznie przerastał trzy godziny, które zostały nam do odlotu, więc zdecydowaliśmy się po zdobyciu biletów, które dzięki zniżce dla młodzieży do osiemnastego roku życia da się je kupić za ledwie dwa euro zamiast piętnastu (na szczęście nikt o dowód nie prosił), zostawić nasze bagaże w szatni i rozpoczęliśmy ekspresowy tok zwiedzani wystawy stałej. Widziałam wilczycę karmiącą małych Romulusa i Remusa, widziałam pomnik Marka Aureliusza na koniu i inne najsławniejsze dzieła. Jak tu się jednak tu się skupić na zwiedzaniu, gdy gdziekolwiek bym nie poszła wpatrywały się we mnie te fosforyzujące białe oczy figur z brązu. Mimo wszystko muszę przyznać, że spośród wszystkich eksponatów, które oglądałam najbardziej podobała mi się rzeźba przedstawiająca oskórowanego Marsjasza ze względu na jasnoczerwone odbicia na materiale, którego został zrobiony, co w subtelny sposób przypominało o istocie jego okrutnej śmierci.

My, dawne towarzystwo stolikowe, postanowiliśmy jeszcze zobaczyć jakąś nadprogramową wystawę, podczas gdy reszta obrała chyba bardziej tradycyjną ścieżkę zwiedzania. Nie miałoby to większego znaczenia, gdyby nie fakt, że efektem ubocznym tego zboczenia z kursu było to, iż wyszliśmy jakimś bocznym wyjściem całkowicie pomijając kasy i co gorsza szatnie. A wszystkie bilety miał przy sobie Don Giovanni. Gdy zdaliśmy sobie sprawę z sytuacji, spróbowaliśmy jeszcze zawrócić, ale ochroniarz potwierdziwszy, że mówi w języku angielskim wysłuchał naszych próśb i w połowie na migi, w połowie po włosku skierował nas do głównego wejścia. Cóż innego nam pozostało? Poszliśmy do bramy przy kasach, gdzie wejścia pilnował średniego wzrostu mężczyzna. Wytłumaczyliśmy mu o co chodzi, lecz padło pytanie klucz: „Can I see your ticket, please?”

Już mieliśmy gotować się do biegu. Już mieliśmy zacząć lament, już obliczaliśmy trasę maratonu po nasze bagaże, gdy wtem zza jego pleców, wybawienie, nadjechali Don Giovanni, Łucja i Kacper, dzierżąc w rękach nasze bagaże.

Zdążyłam rzucić tylko pożegnalne „never mind” do ochroniarza, który najwyraźniej był dość zaskoczony, że tym razem to nie była próba oszustwa i odeszliśmy, spiesząc na lotnisko, w rytmie dźwięczącego nam w pamięci „forza, forza”. W końcu do samolotu powrotnego zostały tylko trzy godziny...


Dorota Gutmajer



Comments


bottom of page